I mamy jesień. Moja instagramowa ściana rozświetliła się tysiącem barw w odcieniach brązu, czerwieni i zieleni. Wyciągnęłam z głębi szafy grube wełniane swetry, wymieniłam sandały na zabudowane buty. Mój kot jakoś mniej chętnie przesiaduje na balkonie. Jak zawsze o tej porze roku doskwierać zaczyna mi brak światła. I również jak zawsze usiłuję doświetlić sobie pokój dodatkowymi świetlnymi punktami.
Wieczory w blasku świec
Na lampki choinkowe jest jeszcze za wcześnie. Po te sięgnę za miesiąc, może dwa. Tymczasem w depresję wpędzają mnie moje zimne cztery ściany. Lubię biel i minimalizm, całą sypialnię pomalowałam więc na biało. W oknach zawiesiłam białe rolety, zdjąwszy uprzednio wiszące tam dotąd grube, ciężkie i trochę już przybrudzone, kiedyś złote zasłony. Latem byłam tą metamorfozą zachwycona, a dziś… wieczorem pokój przybiera niebieskich odcieni i robi mi się jeszcze zimniej, niż wynikałoby to z rzeczywistej temperatury. Nie pomagają elektrooszczędne żarówki, bo świecą jasno – zbyt jasno – ale również w zimnej tonacji. Męczyłam się tak około tygodnia, kiedy wreszcie mnie olśniło – świeczki! Od razu otworzyłam laptopa i rozpoczęłam przeczesywanie sklepów internetowych. Zależało mi na estetycznej formie i przyjemnym zapachu. Zainspirowana opiniami innych zdecydowałam się w końcu na świece Kringle Candle. Przyznam, że trochę mnie poniosło, bo nie są najtańsze. Szczęśliwie, w momencie, w którym zaczęły dopadać mnie wyrzuty sumienia, zamówione produkty do mnie dotarły.
Mój portfel odczuł to małe zakupowe szaleństwo, ale koniec końców – jestem naprawdę zadowolona. Świeczki palę już od tygodnia, dzień w dzień, a mimo to nie zapowiada się, żebym w najbliższym czasie musiała inwestować w nowe. Pachną naprawdę przyjemnie, bo cynamonem i jabłkami, tak że z powodzeniem zastępują woń świeżo upieczonej szarlotki. A przy tym nie są kaloryczne!